top of page

Przegląd

BABCIA

Jakiś czas temu zostałem zaproszony na zbiorowe polowanie w Bieszczady. Bardzo lubię takie polowania i chętnie przyjmuję zaproszenia, wiążą się one bowiem ze spotkaniami ze starymi druhami, przyjaciółmi, ale i poznawaniem nowych myśliwych. Jesteśmy jedną Bracią łowiecką; przebywanie w takim towarzystwie, to wielka przyjemność. A jeśli jeszcze połączone z naszą pasją - polowaniem, to już szczyt marzeń. W takim to gronie przebywawszy, wspominamy historie, opowiadamy nasze przygody (nasze, bądź zasłyszane), uczymy się nawzajem oraz robimy plany na przyszłość, na kolejne polowania. Będąc w swoim ścisłym towarzystwie, nie wymagamy savoir-vivre’u, czujemy się luźno i swobodnie. Niektórzy koledzy (mający ten dar), snują fantastyczne opowieści, przeważnie o tematyce myśliwskiej. A jeszcze dodatkowo rozgrzani czy to wspaniałym bigosem, czy to doskonałą śliwowicą, rozplątują się języki przedstawiając historie, które w innych okolicznościach woleliby przemilczeć. 
Właśnie taki przypadek szczególnie zapamiętałem. 
    Rzecz działa się w Bieszczadach, w latach sześćdziesiątych XX wieku. 
    Wówczas nie było tak rozwiniętej infrastruktury drogowej, komunikacji samochodowej czy telefonicznej jak dziś. W zapadłych górskich wioskach łemkowskich, niejednokrotnie znacznie oddalonych od siebie, mieszkań-cy prowadzili ciężkie życie. Gospodarstwa musiały być samowystarczalne, żyli z tego, co uhodowali, posiali czy zasadzili. Jednym słowem, wszechobecna bieda towarzyszyła na co dzień, często głodowano. Zwłaszcza pora zimowa, była ciężkim czasem. 
    Hyża łemkowska (dom), to specyficzna budowla. Pośrodku budynku wejście prowadzi do sieni, która to dzieli dom na dwie części: mieszkalną i stajenną. Z jednej strony mieszkali ludzie, z drugiej zwierzęta. Podłoga najczęściej była klepiskiem, czyli ubitą ziemią. Kamienne piece zajmowały większą część pomieszczenia kuchennego i były doskonałym - jak na ówczesne czasy - rozwiązaniem. Był tu piec z blachą do gotowania, bratrura do pieczenia, kociołek i piec do pieczenia chleba. Opalane, oczywiście drewnem (przynajmniej tego nie brakowało). Na piecu zaś, było “podgrzewane” posłanie, gdzie często zimą spała cała rodzina i nazywane zapieckiem. 
Zapiecki były świadkami ciekawych wydarzeń. 
    Pewnego zimowego popołudnia, kiedy wcześnie zapada zmrok, pewien myśliwy zasiedział się zbyt długo, zrobiło się ciemno, a on zgubił się w lesie. Nie był przyjezdnym, miejscowy raczej, spod Ustrzyk Dolnych. Po chwili błądzenia, wyszedł wreszcie na jakiś trakt leśny i postanowił się go trzymać - w końcu gdzieś dojdzie. Uszedł już spory kawałek, gdy w oddali dojrzał światła domostwa. Ucieszył się i czym prędzej udał w tym kierunku. Wszedł do ciemnej sieni i szybko poznał, że to dom rodziny Łemków. 
“Udało mi się” - pomyślał - “Łemkowie to bardzo gościnny naród, więc pewno nie odmówią mi noclegu”. 
Wszedł, przywitał się i opowiedział w jakiej opresji się znalazł. Nie pomylił się - przyjęto go chętnie. 
    Rodzina składała się z męża, żony, trójki dzieci i babci. Babcia - starowinka schorowana, spała na zapiecku i - jak mówili - rzadko już nawet schodzi z ciepłego posłania. 
Mężczyzna był drwalem ciężko pracującym przy wyrębie lasu, żona zajmowała się domem i dziećmi.
    Uczęstowali czym chata bogata (a raczej biedna); naszemu przybyszowi wszystko smakowało. Był bardzo głodny. On też odwdzięczył się, płacąc sowicie za gościnę i nocleg. Po kolacji, uradowany pieniędzmi gospodarz, szybko sięgnął po buteleczkę samogonu. 
- Na zdrowie! - wykrzyknął po raz pierwszy. Potem były następne, następne, następne... 
    Ewidentnie, gospodarzowi brakowało towarzystwa. Nasz gość nie dorównywał mu w toastach, wstrzymywał się będąc zmęczony drogą i przygodami. 
    No i skończyło się, jak musiało się skończyć. Gospodarz nie wytrzymał. Sen zmorzył biedaka i usnął, jak siedział - przy stole. 

    I tu zaczyna się nasza przygoda.
Łemkini - śliczna, czarnowłosa, czarnooka, zgrabna młoda kobieta. Gdy przyszedł gość, szybko przebrała się w tradycyjny, wielobarwny strój łemkowski, który uwydatniał jej wdzięki. Raz po raz spoglądała na przybysza, przyglądając mu się pilnie. Odcięta od ludzi, towarzystwa, rozrywki, całymi dniami siedziała w domu zajmując się obejściem, dziećmi i schorowaną teściową. Nie mając kontaktu ze “światem”, żądna była inności. 
    Nasz myśliwy był mężczyzną w sile wieku - nie stary, ale i nie młokos. Ponadto rozochocony alkoholem, również wodził wzrokiem za ponętną gospodynią. Ale nie miał śmiałości, ani zamiaru nadużywać gościnności gospodarzy. Aż do chwili, kiedy dziewczyna spojrzawszy na śpiącego przy stole męża,  szepnęła mu do ucha:
- przyjdź, kiedy dzieci pójdą spać.
    Zdziwiony, i jednocześnie ucieszony propozycją - jak kazała, tak zrobił. 
    Po wszystkim zadowolony, przeniósł się na przygotowane wcześniej dla niego posłanie na ławie. Nim jednak zasnął, wyciągnął z portfela sto złotych, podszedł cichutko i wsunął dziewczynie banknot do ręki.
“Niech kupi sobie coś ładnego” - pomyślał - “tak biednie im się żyje...”. 

    Rano zbudził go gwar. Głowa bolała od spożytego alkoholu, a jednak coś się dzieje. W kuchni ruch, nerwowe rozmowy. Gospodarz (całkiem już przytomny) podszedł do niego i powiedział: 
- w nocy babcia zmarła. 
Umarła, to umarła, schorowaną staruszką była, miała prawo przenieść się na Tamten Świat...
    Ale skąd u babci w ręce sto złotych?!!!

    Nasz myśliwy przeżył głęboką traumę swoją tragiczną pomyłką. Nie oglądając się za siebie wybiegł z domu w głębokim szoku i nigdy już nie powrócił w tamte rejony.
Opowiadający tę historię mój towarzysz, twierdził że tak było naprawdę.

z... Ostatni Wolny Bieszczadzki Myśliwy

...DAMIAN spotykał się systematycznie z Weroniką, witał ją rano, w tygodniu po pracy wyjeżdżali czasem w teren na jagody, maliny, grzyby i pstrągi. W dni świąteczne udawało się odpoczywać w słońcu lub cieniu, kąpali się w górskich, orzeźwiających i czystych potokach.
    Damian mniej od Weroniki zauważał wszelkie zmiany biologiczne, które niesie czas. Pewnego razu, kiedy Weronika opalała się na środku potoku, leżąc na wielkiej płycie skalnej, zauważyła, że on przygląda się jej bacznie. 
- Nie patrz tak na mnie, jestem już stara - powiedziała.
- Co ty mówisz? Powtarzam ci to już trzydzieści lat, jesteś zawsze niezmiennie piękna i atrakcyjna jak dawniej. Mówię ci to z całym przekonaniem, dla mnie pozostaniesz zawsze taką, jaką cię poznałem.
    Ona słuchała tych słów z dumą, czasem z niedowierzaniem, a zarazem typowo kobiecym zadowoleniem. Wracała do tego tematu często. Baczny obserwator mógł dojrzeć smutek na jej twarzy.
- Doceniam szczególnie teraz to, że jesteś ze mną, chociaż nie wiem, jak jeszcze długo, pomagasz mi utrzymać równowagę psychiczną, czuję się potrzebna i szczęśliwa, chociaż ostatnio dużo nad tym wszystkim rozmyślam. Damian ucinał wszystkie próby rozmów na takie tematy, jak przemijanie, proces starzenia się, choroby i w ogóle sens życia.
- Nie mów o tym wszystkim, to jest normalne i nic tu nie zmienisz, to przyjdzie samo, lepiej cieszmy się dniem dzisiejszym i tym co mamy - powiadał. - Ważne jest, że jesteśmy dalej razem, jest nam cudownie, a może ty czujesz, że kochasz mnie mniej? Zaprzeczyła ruchem głowy, mówiąc:
- Kocham cię bardziej niż mogę to znieść! Jestem szczęśliwa, chociaż nie wiem, jak się to skończy... Nie wiem dlaczego, ale kiedy jesteśmy tu i słyszę tę tradycyjną pieśń lasu, która rozbrzmiewa o takich porach wiosną i latem od paru chyba tysięcy lat - chce mi się żyć. Jest coś w człowieku zakodowane, że na wiosnę nawet najmniej wrażliwe serca budzą się radośnie do życia. Podobnie jestem szczęśliwa, jak spotykam cię prawie codziennie rano w pracy. Kiedy wracam do domu, chce mi się wyć... Niewiele mnie z domem łączy, tylko wymuszony szacunek do otoczenia, co dręczy mnie jednak tyle lat!
- Podobną i ja mam sytuację, staramy się obydwoje nie drażnić otoczenia, nie potrafimy jednak, jak do tej pory, zrezygnować z siebie, nie mamy na tyle sił! - Damianie! To zabrzmiało jak zapowiedź końca lub rezygnacji! Czy dobrze zrozumiałam? - spytała Weronika. Przemilczał to zapytanie. Zauważył, że i ona się zmieniła. Na próżno starał się dociec, dlaczego jednego dnia jest radosna, otwarta, ponętna, widząca w nim pożądanego partnera, a następnego pogrąża się w obcość całkowitą w stosunku do niego, jak gdyby zapomniała o tym wszystkim, czym są dla siebie. Czasem dostrzegał w jej oczach łzy. Z pobłażliwością starał się przeczekać ten moment, bo na pewno wróci to, co najbardziej mu się w niej podobało. Przecież nie było tak, jak to bywa w romantycznych wersjach, że nagle ją kiedyś zobaczył, oniemiał i zakochał się od pierwszego wejrzenia. To dojrzewało i rozwijało się od zarodka, osiągając szczyty. Prawdą jest, że z dzikim uporem szukał jej wzroku, pragnął jej obecności, aż wreszcie go zaakceptowała, rewanżując mu się wielkim uczuciem. Im bardziej mijały czas i lata, tym bardziej związek Damiana i Weroniki stawał się silniejszy i dojrzalszy. Wspierali się wzajemnie w chwilach trudnych, pielęgnowali uczucia, usuwali bariery i zagrożenia. Wiedzieli, że prawdziwa miłość polega na wzajemnym szacunku, toteż mało między nimi było waśni, chłodu czy gniewu. Podświadomie czuli, że może nadejdzie czas, kiedy będzie trzeba sobie powiedzieć: co dalej?
Czy drogi ich się rozejdą? Czy związek trwać będzie do końca ich dni? Czy będą mieli na tyle sił, by przetrwać te pierwsze godziny, dni i miesiące bez siebie? Czy będzie możliwym mijać się obojętnie, mijać te miejsca liczne, naznaczone ich wspólną obecnością przez tyle lat? Miejsca wśród lasów i gór, pluszczących górskich potoków, opadających wiosną płatków dzikich czereśni, a jesienią kolorowych liści? Miejsca, gdzie witali każdego roku wiosnę, lato i smutną jesień? Miejsca, gdzie często koili łzy, mimo że świat wydawał im się pełen łask, w sercu rodziła się wiara w dobro i trwała miłość? W ciągu trwania tego związku marzyły im się jakieś wielkie metropolie i środowiska ludzi bardziej tolerancyjnych, to znowu odludzia czy też niedokończone przestrzenie, jakieś wyimaginowane krajobrazy, gdzie mogliby oddychać wolnością, iść razem, trzymając się za ręce bez obawy - z dala od podejrzliwych i zazdrosnych spojrzeń ludzkich. W ich miłości nigdy celem nie był seks i upojenie. To przychodziło jednak samo, jako nagroda za oczekiwanie na siebie - tak trudne nieraz do zniesienia, jako nagroda za utracony czas, za cierpienie, nieprzespane noce i psychiczne wypalanie się w samotności. Wracając niejednokrotnie z polowania, upojony chwilowo otoczeniem, Damian żałował, że nie było z nim Weroniki, ale może i lepiej, bo mogłoby być groźnie. Nie opowiadał jej wszystkich przygód myśliwskich, gdyż zabroniłaby mu polować. Był jej zawsze wdzięczny za wypowiedzenie tych słów: „Uważaj na siebie”.
    Często też ona żartowała, że jest w sercu Damiana na trzecim miejscu, po strzelbie i psie... Najgorszy będzie ten głuchy żal, który budzi się w duszy. Ta nadchodząca zima wydaje się być zwiastunem, a może zapowiedzią starości i bardziej wyrazistej jesieni życia, nie tylko snu przyrody - może nawet śmierci? Wszak zbliża się też okres poboru naszego rocznika, jak mówił Brzóska. Kto pierwszy odejdzie? Bieg czasu przybrał niesamowite tempo, czas coraz bardziej daje znać o sobie i mija bezpowrotnie.
    Nadszedł czas, kiedy spotkali się zimowego wieczoru w leśniczówce położonej w głębi lasu u przyjaciela leśnika, który mieszkał samotnie i teraz wyjechał na kilka dni. Pozostawił im klucze i nagrzane pomieszczenia, było cieplutko mimo tęgiego mrozu.  Szczególnie przytulnie było w obszernym pokoju myśliwskim. Weronika podziwiała wystrój, stylowy kominek, meble z poroży, na ścianach trofea: wieńce jeleni, parostki rogaczy, kilkanaście medalowych oręży dzików, a na podłodze skóry wilków i dzików. Gospodarz pozostawiał zawsze dobrze zaopatrzoną w żywność spiżarnię.
- Zarówno miejsce, pomieszczenia, jak i okoliczności kojarzą mi się z ostatnim spotkaniem austriackiego księcia Rudolfa z Marią Vetserą w zameczku myśliwskim pod Wiedniem - Mayerlingu. Porównywano tę romantyczną śmierć Marii i Rudolfa w konwencji Romea i Julii - powiedziała Weronika.
- Faktycznie, finał był tragiczny! - zauważył Damian. - Odebrali sobie życie z powodu niespełnionej miłości, zaszczuci przez nieżyczliwe im otoczenie. Podsycili ogień w kominku, zapadli w milczeniu na długą chwilę, siedząc w wygodnych fotelach, wpatrywali się w ognisko. Popadli w zadumę na dłuższą chwilę. Damian przypomniał sobie teraz, jak stary Brzóska dawał mu rady:
- Nie rezygnuj pan z niczego - polowanie i miłość idą łeb w łeb, nie daj się pan wyprzedzić którejś z tych pasji...
- Nie wolno przedkładać na stare lata ani jednego, ani drugiego... Znam to z własnego doświadczenia, ja wybrałem polowanie i dlatego jestem sam...

z... Dwie Pasje

JEGO CESARSKA WYSOKOŚĆ, KSIĄŻĘ PAHLAVI

Tymczasem zaczęły się zbliżać polowania, jakich od dawna nie było. O takich łowach można było dotychczas jedynie poczytać w starych kronikach. Na dziewięć dni ma przyjechać na polowanie w Bieszczady Jego Cesarska Wysokość Książę Abdul Reza Pahlavi, na zaproszenie ministra Leśnictwa i Przemysłu Drzewnego Tadeusza Skwirzyńskiego. Pahlavi był bratem szacha Iranu, Mohammada Rezy Pahlaviego. 
Opracowano niemal minutowy program pobytu gościa w Bieszczadach w dniach 15-24 lutego 1974 roku, który realizowany był przez Ministerstwo Leśnictwa we współpracy z Ministerstwem Spraw Zagranicznych. Obowiązywał protokół dyplomatyczny. Ze strony polskiej udział wzięli: dyrektor mgr inż. Janusz S. - Ministerstwo Leśnictwa i Przemysłu Drzewnego, oficer ochrony - ppłk Henryk Skowroński, dr Jerzy Krupka - przewodniczący Zarządu Głównego Polskiego Związku Łowieckiego, dr Ryszard Dzięciołowski - tłumacz, mgr inż. Czesław Hodór - dyrektor OZLP, mgr inż. Henryk Ogonowski - naczelnik wydziału OZLP, mgr Henryk Osiniak, inż. Władysław Pepera - podprowadzający - inspektor obwodu.
Po przylocie do Warszawy i powitaniu na lotnisku, goście udali się z kurtuazyjną wizytą do Ministerstwa Leśnictwa. Następnie odbyło się krótkie spotkanie w siedzibie Polskiego Związku Łowieckiego.
Wieczorem odlot samolotem rejsowym do Rzeszowa, gdzie na lotnisku całą ekipę witał dyrektor Hodór i następnie wyjazd samochodami na miejsce zakwaterowania w leśniczówce Muczne. Pahlavi był gościem premiera Jaroszewicza i przebywał w Polsce z wizytą nieoficjalną. Miał strzelać żubra i inną zwierzynę wymienioną w programie polowania w Bieszczadach. Uchodził za wielkiego myśliwego. Łowiectwo, a właściwie polowania były pasją jego życia, polował niemal na całym świecie. Posiadał największe zbiory spreparowanych zwierząt, nie miał w tej kolekcji tylko żubra, dlatego też to było głównym celem jego wizyty.
Pahlavi był w średnim wieku, dość wysoki jak na Araba, smagłej cery, pogodny, a nawet ujmujący. Był on w tym czasie prezesem Międzynarodowej Rady Łowiectwa i Ochrony Zwierzyny. W Bieszczadach w czasie polowania towarzyszyli mu: dyrektor Ambasady Iranu w Polsce Heydayat Tadjabaklish, drugi sekretarz Ambasady Hamid Tchoupani oraz kilku innych Irańczyków (fotoreporter, preparatorzy trofeów).
Zamieszkaliśmy wszyscy na okres pobytu Pahlaviego w nowo wybudowanym obiekcie w Mucznem, usytuowanym tuż przy drzewostanie jodłowym, w miejscu nasłonecznionym - cudowna okolica i widoki na knieje bieszczadzkie.
- Powiedz pan gościowi - mówię do tłumacza - że Bóg stwarzając świat, zaczął od tego miejsca - to miał na myśli...
- Daj pan spokój - mówi tłumacz - nie powtórzę mu tego, oni mają innego Boga i inną wizję stworzenia świata.
Cały obiekt wybudowano z drewna, ściany z ciosanych bali, otykane warkoczykami wiór drewnianych, dach kryty eternitem.
W suterenach mieszczą się dwie duże kuchnie. Parter to jedna duża sala słoneczna, piękny duży kominek z otoczaków, okna, drzwi i okiennice z jasnobrązowego drewna - w tej sali podaje się jedzenie. Na górze 2 i 3-osobowe pokoje, centralne ogrzewanie, jest jeszcze poddasze z pokoikami. Cały budynek jest gustownie ogrodzony, dojazd drogą asfaltową. Nazwa miejscowości "Muczne" pochodzi z języka łemkowskiego i oznacza "umęczenie", "męczące" lub "zmęczone". Jest to wspaniała płaska kotlina otoczona górami od południa, w dali widać pas połonin i gór z rumowiskiem skalnym. Szczyty: Bukowe Berdo (1313 m. n.p.m.), Krzemień (1335 m. n.p.m.) oraz Kopa Bukowska (1312 m. n.p.m.), są to wspaniałe mateczniki, ostoje jeleni i niedźwiedzi, które tam właśnie zakładają gawry na zimę. Szacowano, że w tym czasie było w okolicy ponad dwadzieścia niedźwiedzi. Z tyłu rozciąga się równolegle grzbiet Jeleniowatego - największa ostoja jeleni - od czego pochodzi dawna nazwa tego masywu górskiego.
Wszystko to pokazywano i objaśniano gościom oprowadzając ich po Mucznem, a potem w czasie objazdu samochodami po Nadleśnictwie Lutowiska oraz po uroczysku "Zakole Sanu".
O godzinie dziesiątej pierwszego dnia pobytu nastąpiła przesiadka z samochodów na sanie i penetracja łowiska w poszukiwaniu żubrów. Po drodze tłumacz zapoznał gości z historią tych ziem, odbudową, gospodarką leśną i łowiectwem. Pierwsze pędzenie nie przyniosło rezultatów, żubry wyszły nie na tych myśliwych co trzeba. Tak to już jest, że wtedy, kiedy komuś najbardziej zależy, los zrządza inaczej. Dlatego postanowiliśmy dojść żubra - grubego byka - za tropem, z podchodu. Śnieg był po kolana, toteż poszliśmy we dwóch z leśniczym, biorąc kierunek za tropami mniej więcej na dolinę Sanu w okolice Zakola. Goście w tym czasie mieli podjechać landroverem, ostatni zaś odcinek do otropionego żubra dojść piechotą. Żubr szedł dość ostro, miejscami galopem, by wreszcie zatrzymać się nad wysoką skarpą. Stał chwilę bez ruchu, my też zatrzymaliśmy się w bezpiecznej odległości. Gdyby teraz był z nami gość, miałby do strzału "wykładanego" zwierza, bowiem po chwili żubr ustawił się do nas bokiem, zrobił "kupkę" i spokojnie odszedł warstwicą w kierunku Kosowa. Po chwili dołączył do nas Kazimierczyk i zastanawialiśmy się co dalej robić, gdyż im bliżej było Procisnego, tym więcej widzieliśmy tropów jeleni i żubrów. Zeszliśmy w końcu do czekających na wyniki tropienia gości, ale późna już pora nie pozwoliła na dalszy podchód. Można jedynie podskoczyć do paśników. Może tam coś będzie? Na Dwerniku pod parkiem czeka na nas leśniczy. Ma dzisiaj pokazać swojego pupila - żubra, który odbił od stada, trafił na paśnik wypełniony pachnącym sianem i tam obrał sobie ostoję. Być może zmieni rewir na wiosnę, kiedy stopnieje śnieg. Wysiadamy z samochodów, gdyż dalej trzeba iść pieszo. Nasz gość ma piękną grawerowaną broń bez muszki, którą zastępuje luneta z dużą siłą światła 8x56. Idzie za nim reporter z plecakiem wyładowanym sprzętem fotograficznym, na końcu ja i leśnik. Wspinamy się wciąż pod górę, musimy się trochę zagrzać zanim staniemy na krótkich czatach w okolicy paśnika. Leśniczy niesie w plecaku kwadraty pociętych koców, by rzucać pod nogi myśliwym, kiedy przychodzi stąpać po zmrożonym śniegu. Wygląda to tak: pierwszy idący rzuca pod nogi kawałki koców po których stąpa, a ostatni zbiera i znów podaje pierwszemu. Robimy dwa krótkie odpoczynki, teren jest stromy, szyk się przetasowuje. Idziemy po kocach, gdyż paśnik jest coraz bliżej. Nareszcie zaczyna się teren bardziej otwarty i widać już w lekkim zagłębieniu dach paśnika. Lustrujemy otoczenie i dostrzegamy grzbiet żubra. Nie jest jeszcze przy karmisku - odległość która nas dzieli, to około 100 metrów. Podchodzimy w miarę ostrożnie jeszcze kilka metrów chyłkiem i prostujemy się. Teraz już widać całą sylwetkę żubra, który jest czymś zaniepokojony, majestatycznie wychyla głowę to w prawo, to w lewo, podnosi łeb do góry jakby ciągnął powietrze - po prostu węszy. Myśliwy składa się do strzału, podsuwam mu podpórkę, ale żubr robi błyskawiczny zwrot i z łomotem uchodzi w krzaki. Widocznie dostał od wiatr, albo wyłowił nasz szelest i ratował się w sytuacji prawie pewnej dla myśliwego. Byłem zawiedziony i speszony, gdyż potrafiłem podchodzić jak Indianin, ale sam. W tym przypadku zbyt liczna to była "wycieczka". Na czujnego zwierza jeden człowiek to już zbyt dużo, a co dopiero kilku... Możliwe, że wiatr mógł być przyczyną spłoszenia żubra - w górach są różne zawirowania. To już nie było to pokolenie żubrów częściowo lub całkowicie oswojonych, tak jak w początkach ich pobytu w Bieszczadach, gdy je tu przywieziono. Żubry wędrowały po południowej Polsce najczęściej po ogrodach, sadach i wsiach, ignorując całkowicie człowieka, wywołując sensację, strach i podziw. Po tym pierwszym niepowodzeniu wracamy na kwaterę. Obiad i krótki wypoczynek, ponieważ od 18 do 22 zaplanowane są czaty na dziki.
Gość strzelił tego wieczoru grubego odyńca i lisa, spudłował natomiast kunę, która była stale w ruchu. W drugim dniu po śniadaniu zaplanowany był przejazd do łowiska w Nadleśnictwie Lutowiska, w uroczyskach Krzywka i Ostre - polowanie z podjazdu na żubry. Widzieliśmy je, ale w stadzie nie było godnego byka, zresztą uciekły przedwcześnie nie pozwalając obejrzeć się dokładnie. Wieczorem Pahlavi zasiadł na wilki, ale nie przyszły pod ambonę, a innej zwierzyny książę nie chciał strzelać.
Zaczęliśmy się zastanawiać i trochę niepokoić, gdyż nie wychodziło nam z tymi żubrami - polscy oficjele naciskali i dopingowali mnie, wyrażając swoje niezadowolenie. Uzgodniliśmy, że w trzecim dniu jedziemy do Nadleśnictwa Stuposiany - leśnictwo Dźwiniacz, Zakole Sanu. Jest tam wiele krów, cieliczek, byków i cieląt oraz jeden stadny byk, który odpowiada życzeniom naszego gościa, to znaczy jest potężny, dziki, groźny ma wspaniałe złotomedalowe urożenie. Mamy brać małe mioty, pierwszy jest zawsze najważniejszy. Na Zakolu jest duży podkrzesany pas świerkowy, tam najchętniej koczują żubry, lubią czochrać się i tarzać w igliwiu, łamią nawet 15-centymetrowe drzewka. Mają swoją metodę niszczenia młodników: najpierw z dołu od odziomka krzeszą gałęzie, potem powolnymi ruchami czeszą swój welon na karku i szyi, napierają przodem piersiami i przyginają okrakiem drzewo - kończą dzieło rogami, aż żerdź pozostaje goła. Wykonują też rytualne kąpiele piaskowe, grzebiąc w ziemi przednimi racicami, narzucając liści, gliny, piasku, trawy i tarzają się kładąc na przemian to na jedną, to na drugą łopatkę. Tam gdzie żerują pozostawiają sporo "talerzy" - wielkie maziste odchody, podobnie jak krowy domowe - toteż cały ten teren wypełnia charakterystyczna woń żubrów. Wszystko to pokazujemy naszemu gościowi, by nie myślał, że żubrów nie ma, przeciwnie - jest ich bardzo dużo, o czym świadczą chociażby te "pobojowiska".
Zajmujemy stanowiska, są tu takie trzy stuprocentowe - jak mawiają myśliwi. Pahlaviego ustawiamy na stanowisku środkowym, inne są tylko symboliczne, gdyż nikt oprócz niego nie będzie strzelał żubra.
Stoimy przymaskowani na tle grubych świerków. Gdyby czasem żubr zaatakował, myśliwy mógłby się schować za drzewo lub nawet wdrapać na nie po gałęziach. Naganka, czyli leśniczy Kazimierczyk, ma popędzić za 20 minut. Słyszę pierwsze odgłosy stukania Kazimierczyka kijem po drzewach i za chwilę zaczyna łamać się las - ruszyło stado. Żubry w galopie idą z głębi miotu, słychać je coraz bliżej, ale jeszcze jest za wcześnie. Zanim się ukazały żubry, wypada na naszego gościa wataha dzików. Myśliwy połapał się w sytuacji, szybko zamienił sztucer na kamerę i sfilmował około dwudziestu dzików różnego kalibru. Ale co z żubrami? Wyraźnie się gdzieś zatrzymały lub skręciły w innym kierunku. Słyszymy głos Kazimierczyka, że żubry idą w dół, na San; nic gorszego nie mogło się zdarzyć, poszły przez rzekę do ZSRR!
Poszliśmy tropem żubrów, które gąszczami przeszły koło paśnika, potem znowu świerczyną i wreszcie osiągnęły teren "zakazany", gdyż do granicy lepiej było się nie zbliżać. Usiadłem załamany na pniaku-klęska! Wracamy umęczeni, mając pełno igliwia w butach i za kołnierzami, ale gość okazał się prawdziwym myśliwym i z uśmiechem pociesza nas, że wszystko było w porządku. W czwartym dniu mamy polować w Nadleśnictwie Lutowiska, leśnictwo Czarna. Spadło trochę świeżego śniegu. Cieszę się że pada, bo oznacza to koniec ze zlodowaciałym śniegiem.
Posłałem dwóch narciarzy do tropienia żubrów w całkiem inny teren po to, by mieć rozeznanie na następne polowanie. Jednego skierowałem pod Sokoliki łącznie z Kiczerą Sokolicką, drugi natomiast udał się na torfowiska i miał przejechać na Bukowiec brzegiem lasów, gdzie oczekiwać będzie samochód. Tymczasem idziemy całą ekipą z Pahlavim na czele, tropem czterech żubrów, które nad ranem wyszły z młodników, zrobiły rundę i weszły w ten sam miot. Któryś z myśliwych rzucił czapkę na śnieg obok tropu dla porównania proporcji racic. Tak! Jest tu potężny byk!
Wszyscy liczymy na sukces - rodzi się wreszcie nadzieja. Mimo opadów śniegu niosę w plecaku kawałki koców, które potrzebne są do bezszelestnego podchodu zwierzyny po zmrożonym śniegu, ale dzisiaj jest to zbyteczne, ponieważ świeża warstwa śniegowego puchu tłumi nasze kroki. Szliśmy spokojnie, ostrożnie obserwując cały czas przedpole. Natrafiliśmy na inne stado żubrów żerujące w rzadkich młodnikach, ale byk, który towarzyszył chmarze, był według oceny gościa za słaby. Okrążamy tę ostoję i wchodzimy na trop czterech żubrów, które nas interesują. Po drodze zauważamy ślady żerowania; iwy były spałowane a gałęzie grubości jednego centymetra żute w całości. Zbliża się trzynasta, żubry muszą być tuż - tuż - znać ślady harcowania między sobą,  spotykamy legowiska. Idziemy dalej, trafiają się w lesie małe halizny, przechodzimy wekslem zwierzyny i odkrywa się przed nami około pół hektara pięknej olszyny - na pewno jest tam pod śniegiem sporo ostrężyny. Nagle zauważyłem dwa żubry pasące się spokojnie w odległości nie więcej jak 130 metrów. Stoimy w kępie jodeł, obserwujemy przez lornetkę. Zdajemy sobie sprawę, że teraz albo nigdy - żubry nas nie widzą, kierunek wiatru dobry, poprzeczny. Wysunąłem myśliwego dwa kroki do jodły, oparł sobie broń o drzewo... padł strzał i natychmiast nastąpiła poprawka. Byk potknął się i zataczając niewielki krąg, zwalił się ciężko pisząc testament tylnym badylem. O święty Hubercie! Nareszcie! Mam oczy pełne łez, nadeszła ulga, niechby ta chwila trwała wiecznie!
Teraz zaczyna się cała parada i obrzędy, pracuje kamera, oględziny miejsca trafienia kuli - jedna na serce, druga też na komorze. Jaki potężny! Wspaniałe suknia i welon, jakie piękne oczy i uszy, a te rogi - nie wyobrażałem sobie lepszych. Myśliwy szczęśliwy, cieszy się na swój sposób, mówi, że jest to najwspanialsze ze wszystkich grubych zwierząt, jakie dotąd upolował. Próbujemy dźwignąć głowę, ponieważ drugi róg jest wbity w ziemię, ale to niemożliwe. Dopiero gdy przyniesiono kawał drąga, we czterech podnieśliśmy łeb żubra. Teraz nastąpiło wielkie rozczarowanie i szok. Brakuje jednej trzeciej rogu, który był wbity w ziemię, musiał się gdzieś utrącić podczas walki lub przy wycieraniu o drzewo. Byk jest przez to oszpecony, mimo że poroże kwalifikuje się do złotego medalu. Myśliwy tarł chusteczką złamany róg, usiadł na zwierzu, zakrył rękoma twarz i przez dłuższą chwilę o czymś myślał. Może dziękował Allachowi za strzelenie żubra? Książę Pahlavi jest ogromnie zawiedziony oszpeconym rogiem żubra, usiłuję go pocieszać mówiąc, a bardziej pokazując na migi, że można dorobić z plastiku. On przeczy głową i mówi, że byłby to falsyfikat! Nadbiegają preparator i kierowca Irańczyk, dochodzą Tadeusz Misiuda i Franek Kazimierczyk. Zabierają się do patroszenia, ale irański preparator nie pozwala. Specjalnym skalpelem nacina wszystkie miejsca i zgrubienia ukośnie do lica skóry, szczególnie precyzyjnie nacina skórę przy małżowinach usznych, przy racicach i ogonie. Robi się szarówka, nadchodzi reszta gości - Irańczycy i Polacy. Przybyli też narciarze, którzy cały dzień tropili żubry w okolicach Sokolików. Zlokalizowali starego żubra, przynieśli z wyprawy kilka bardzo mocnych zrzutów jeleni, które były świeżo odłamane, jeszcze z krwią przy możdżeniu. Jeden z takich zrzutów podarowali Irańczykowi na pamiątkę z Polski. Obaj otrzymali sowite wynagrodzenie za tropienie zwierzyny.
Po powrocie do Mucznego preparator ślęczał przy trofeum do rana. Skóra musiała być wymizdrowana i nasolona, resztę pracy miał skończyć już w Iranie. Mięso ich nie interesuje, tak jak alkohol; lubią tylko kobiety i rozrywki. Wieczorem tego samego dnia odbyła się familijna narada Irańczyków oraz grupy polskiej, bowiem Pahlavi był załamany. Miał także wyrzuty sumienia, że nie dopatrzył zasadniczej sprawy, a mianowicie tego, co powinien zrobić wytrawny myśliwy - rozpoznać cel, a przede wszystkim, jakie jest poroże, które w tym przypadku było uszkodzone. 
Najbardziej ciężko z naszej strony było dyrektorowi S., który był odpowiedzialny za kilkudniowe polowanie, i to tak, by wszystko wyszło jak należy, bo przecież jest to gość premiera Jaroszewicza. Premier był w tym czasie za granicą, jutro wraca i będzie oczekiwał relacji z polowania, którą ma mu złożyć dyrektor S. Następnego dnia jest na linii premier Jaroszewicz. Dyrektor S. zdaje relację z dotychczasowych polowań i proponuje, aby nasz gość odstrzelił drugiego żubra.
- Dobrze - słychać w telefonie.
- Serdecznie dziękuję, realizujemy plan dalej... - mówi dyrektor S. i zaraz dzwoni do Zatwarnicy.
- Franiu! Mamy nowy odstrzał na żubra, jaka sytuacja?
- Wyśmienita! Żubr chodzi regularnie do paśnika po południu, należy zasiąść około 13. - odpowiada Kazimierczyk.
Czasu mamy dużo, dyrektor S. organizuje imprezę. Irańczycy nie piją, ale my możemy. Obciągnęliśmy "flachę"  i rozglądamy się za drugą. Ku zaskoczeniu całego towarzystwa, sekretarz Ambasady Irańskiej Hamid Tchoupani wyciągnął płaską butelkę jakiegoś superlikieru i dwa pętka kiełbasy wiejskiej. Nie piją i nie jedzą wieprzowiny! Robili to dla nas, po to by wszystko się udało. Podniecenie jest duże, żubr prawie pewny - jedziemy. Kazimierczyk już czeka w terenie, dźwiga pół worka kukurydzy. Samochód zostawiliśmy w przyzwoitej odległości, by nie płoszyć zwierzyny. Pomagam Kazimierczykowi nieść worek. Kukurydzę wysypiemy żubrowi, będzie to jego ostatnia kolacja. Jesteśmy przy paśniku, aż się dusza raduje! Pełno tropów, a żubr niemal uwiązany! Lekki wiaterek ma dobry kierunek, nawet księżyc już wyszedł, mimo że dopiero po trzynastej. Niebo jest rozpogodzone. Kazimierczyk rozsypał kukurydzę do skrzynki jak krowie do żłobu. Rozszyfrowaliśmy po tropach skąd przychodzi żubr i zajęliśmy stanowiska. "Wyższe" cele, jakie nam przyświecały, kazały w tej chwili zapomnieć o etyce, która nie przewiduje strzelania zwierzyny przy paśnikach - cel uświęca środki...
Siedzimy w kępie młodników na obrzeżu lasu, siedzenie wygodne, na drewnianej ławeczce pokrytej kocami. Czas w takich sytuacjach dłuży się niesamowicie, dlatego też spoglądam ciągle w kierunku paśnika i na zegarek. Na kukurydzy żerują sójki, od czasu do czasu skrzeczą. Około 14. rozlega się skrzekot wszystkich sójek i następuje ich nagły odlot od kukurydzy. Kiwamy sobie porozumiewawczo głowami, że coś się zbliża. Po dłuższej chwili w głębi przeciwległego lasu dostrzegamy ciemną sylwetkę żubra, który stoi, lustruje przedpole i paśnik. Trwa to trochę za długo, potęgują się emocje i zdenerwowanie naszej grupy, która jest ukryta naprzeciw paśnika. Żubr ruszył wreszcie do przodu bardzo ociężałym, wolnym krokiem ze spuszczonym łbem. Idzie w kierunku paśnika, ciągle na sztych - w tej pozycji nie da się strzelić. Musiałby to być niezwykle wyborowy strzelec, by trafił go w kręgi szyjne, inaczej zwierz ujdzie zraniony. Myślę, że rozumie to też nasz myśliwy, czekamy dalej spokojnie, mimo że Irańczyk składa się do strzału. Żubr kręci łbem przy ziemi, węszy i trafia na kukurydzę, zaczyna żerować. Huknął strzał. Żubr padł na kolana, skręcił łeb na bok, jak gdyby miał przystawić ucho do ziemi, chcąc się wygodnie położyć, zwalił się jednak na bok i zastygł w bezruchu. Strzał był rzeczywiście w kręgi szyjne, zwierz padł jak rażony piorunem. Kula dużego kalibru zrobiła niesamowite spustoszenie, nie poczuł nawet bólu. Żubr jest olbrzymi, w doskonałej kondycji, sadlisty, wypasiony na wysokokalorycznej karmie, jaką są nigdy nie zamarzające jeżyny. Korzystał też z wykładanych od początku zimy siana, koniczyny, kukurydzy i buraków. Teraz nastąpiło wyzwolenie emocji i podniecenia. Każdy na swój sposób raduje się i składa Pahlaviemu gratulacje. Bez przerwy pracuje też kamera filmowa. Wszystko jest uwiecznione na taśmie filmowej. Słychać z daleka wołanie pozostałego "orszaku". 
Obydwie grupy gratulują sobie nawzajem, wszyscy z wielkim trudem przewracamy na drugi bok żubra, który waży około 800 kilogramów. Urożenie jest piękne i, co najważniejsze, nieuszkodzone. Preparator bierze się do roboty. Uff! Jakie odprężenie! Osiągnęliśmy wreszcie cel po wielkich zabiegach i wysiłku. Teraz resztę dni będziemy polować na luzie, w planie mamy upolowanie zwierzyny takiej jak wilki, rysie, dziki oraz innej - zgodnie z życzeniami gościa. Następnego dnia mamy polować na wilki we fladrach. Pracownicy administracji już od dwóch dni tropią, by w ostatnim dniu ofladrować je najpóźniej do godziny 12.00, dzień bowiem jest jeszcze krótki. W nocy posypało trochę śniegiem, jest piękna ponowa, dzień słoneczny, wilki po cieczce grzeją się gdzieś na stoku od lutowego słońca i odpoczywają. Nie wiedzą jeszcze, co je czeka. Około południa kończy się fladrowanie, ale ze stada liczącego osiem sztuk, cztery wymknęły się niedomkniętą luką. Fladrowano u leśniczego Wincentego Chrobaka, wytrawnego myśliwego, w obwodzie ministra leśnictwa w pobliżu Zalewu Solińskiego przylegającym do Ośrodka Hodowli Jelenia Karpackiego. Po zamknięciu fladr, ustawiono wewnątrz wyłącznie gości z Iranu oraz ze stolicy, z Januszem S. na czele. Pierwsze pędzenie nie przyniosło spodziewanych rezultatów. Był strzelany jeden wilk, dwie sztuki wyszły na wolność poza sznury strącając je po drodze. W powtórnym pędzeniu znowu padają strzały, wilk skowyczy słabo obsypany śrucinami, cofnął się z powrotem w głąb miotu. Ponowne pędzenie, robi się już szarówka, ale na śniegu widoczność jest dobra a przez lunetę idealna. Podnosi się wrzask naganki:
- Wilki! Wilki! Idzie wzdłuż fladr! Uwaga!
Stoję tuż za Pahlavim, widzimy najpierw ruch zwierza wśród drągowiny, potem zza ośnieżonego złamanego drzewa uszy wilka. Przykucnęliśmy, raptownie podnosimy się i pada strzał. Wilk zwinął się, poprawka z drugiej lufy i leży piękna wadera, przywódczyni stada.
Radość olbrzymia. Terkot kamery, zbliżenia, podnoszenie, rozwarta paszcza, transport na drągu. Kończy się ta piękna impreza, najważniejsze że wilk wyszedł jak należy - na honorowego gościa.
W przedostatnim dniu pobytu gościa z Iranu zwiedziliśmy Bieszczady, dużą i małą pętlę. W poniedziałek 25 lutego goście odjechali do Rzeszowa, skąd rejsowym samolotem udali się do Warszawy.
W naszym kraju gościł też brat Abdula Rezy Pahlaviego, cesarz Iranu, Mohammad Reza Pahlavi z cesarzową Farah, uchodzącą w powszechnej opinii za jedną z najpiękniejszych kobiet świata, która urodą godnie zastąpiła poprzednią małżonkę irańskiego monarchy, słynną Sorayę.
Było to w roku 1966, jeszcze za Gomułki, oraz w 1970, za Gierka, ale przyjmowani byli w Łańsku - elitarnym ośrodku myśliwskim.
Trzy lata po pobycie w Bieszczadach księcia Abdula, cesarska para znowu przebywała w Łańsku. W przeciwieństwie do swego brata, monarcha był raczej słabym myśliwym i nie krył tego, wolał używać lornetki zamiast broni. Cesarz Iranu był gościem premiera Jaroszewicza. Wizyta ta zaowocowała wieloletnim kontraktem, korzystnym dla Polski na ropę naftową, która wówczas była bardzo deficytowym towarem dla nas, z powodu trudności z jej nabyciem.

z... Wśród Lasów i Zwierząt Bieszczad

FAJA

Nigdy nie dzieliłem myśliwych spotkanych w ciągu mojej ponad sześćdziesięcioletniej "kariery" myśliwskiej na wielkich, średnich czy małych pod względem ich wiedzy, bo każdy z nich wnosił do łowiectwa coś pożytecznego więcej lub mniej i to jest normalne - każdy coś przeżył, jeżeli tylko był dobrym obserwatorem, wrażliwym na piękno przyrody. Jednak w przypadku dwóch bieszczadzkich "gigantów", jakimi byli Gwido Strouhal z Ustrzyk Dolnych i Władysław Pepera ze Stuposian, muszę zrobić wyjątek. Oddałem hołd Władysławowi Peperze, opisując wspólnie z nim pasmo jego niesamowitych przeżyć myśliwskich 
i sukcesów w książce "Wśród lasów i zwierząt Bieszczad". Uznałem, zresztą nie tylko ja, że Pepera był jeden i Bieszczady były jedne w owym czasie i że Władysław był największym myśliwym okresu powojennego lat 1954-1969. Ale trzeba zaznaczyć, że trafił w tym czasie do łowieckiego eldorado: łowiska pełnego kapitalnych byków jeleni, potężnych "wąsatych" odyńców, dużej liczby wilków i rysi, a także sporego skupiska niedźwiedzi.
Polował z elitą myśliwych zagranicznych, w tym z głowami państw, między innymi z Josipem Broz-Tito, Abdulem Rezą Pahlavi, Valerym Giscardem d’Estaing, oraz z czołówką krajowych prominentów takich jak Piotr Jaroszewicz, Franciszek Szlachcic, Marian Spychalski i inni. Drugą wielką osobowością myśliwską, polującą i działającą nieco w cieniu Pepery w innej części Bieszczad, był inżynier leśnik Gwido Strouhal. Wybitny myśliwy, wielkiej wiedzy leśnik, działacz łowiecki, doskonały strzelec wyczynowy. Syna Grzegorza wychował na wielokrotnego mistrza Polski i olimpijczyka w strzelectwie sportowym.
W latach sześćdziesiątych szukałem kontaktu ze Strouhalem, ponieważ dużo o nim słyszałem, a także dlatego, że byłem od lat młodzieńczych zauroczony Bieszczadami, jako że w ich zachodniej części się urodziłem i pobierałem wiedzę łowiecką w otoczeniu miejscowych myśliwych. Kiedy w późniejszym czasie, już jako myśliwy z kilkuletnim stażem, pojechałem do Ustrzyk Dolnych aby spotkać się ze Strouhalem, nie zastałem go w domu. Jego małżonka, pani Wanda, powiedziała: - To pan nie wie, że jest pełnia księżyca? Nikt nie wie, gdzie on jest i kiedy wróci, często nie ma go i dwie doby... W połowie września pojechałem ponownie, pani Wanda na przywitanie machnęła ręką:
- Znowu źle pan trafił - zaczęło się rykowisko, ja też go nie widzę po parę dni. Za trzecim razem pojechałem już po rykowisku w październiku, z nadzieją że się spotkamy. Towarzyszył mi młodzieniec - syn moich znajomych z Ustrzyk Dolnych, Rysio Napora. Rysio, mimo młodego wieku był dobrze zorientowany w miejscowym środowisku myśliwych, znał Strouhala, ponieważ Gwido przebywał często u jego ojca Jana, weterynarza, który był sympatykiem łowiectwa. To Rysio powiedział mi, że noszący tu pseudonim "Faja" to Gwido Strouhal, jako że namiętnie palił fajkę, nigdy się z nią nie rozstawał i zawsze była czynna... Krążyły legendy o jego fajce: z jakiego drewna ją wykonano, jakie było jej pochodzenie, jakiego tytoniu nie znosi. Pielęgnował ją i strzegł  jak źrenicy oka. Nie znaczy to, że miał tylko tę jedną fajkę, ale pozostałe to już tylko była "druga liga". Pewnej zimowej zamieci śnieżnej, kiedy o zmierzchu wracali zaprzęgiem konnym saniami po bezdrożach bieszczadzkich hal, fajka wpadła Gwidonowi w śnieg.
Nazajutrz wyruszyła ekipa na jej poszukiwanie, w miejsce zaznaczone laską myśliwską. Zaczęły się delikatne poszukiwania, by na fajkę nie nadepnąć. Rysio Napora rozgarniając nogami śnieg w pewnym momencie znieruchomiał, bo coś chrupnęło mu pod butem. Gwido też to usłyszał, z ust wypadła mu jakaś inna awaryjna fajka i krzyknął:
- Skurczybyku, podnieś nogę! Chyba nie rozdeptałeś mojej fajki?!
Rysio stał dalej nieruchomo, Gwido podniósł mu nogę jedną, potem drugą i wygrzebał kilka elementów fajki. Pękła na łączeniu ustnika i na puszce. Pozbierał to do rękawiczki i już spokojnie powiedział:
- Jeszcze da się to uratować, posklejać i będzie mi dalej służyła.
Wracając zaś do mojego pierwszego spotkania ze Strouhalem, to po krótkiej rozmowie wstępnej powiedział do mnie:
- Trochę o panu słyszałem, młody człowieku. Wiem, że szuka pan kontaktu ze mną i nie przyjechał tu na grzyby. Czy pan ma ze sobą broń i odpowiednie ubranie?
- Tak jest - odpowiedziałem - koń i zbroja zawsze gotowe!
Jako że była to godzina jeszcze młoda, Gwido oznajmił, że zaraz jedziemy na grubego zwierza; grupka myśliwych ma już czekać w łowisku. Jutro mamy polować od rana. Pojechaliśmy jakimś dolnozaworowym GAZ-em, w Ustrzykach Dolnych dosiedli się jeszcze dwaj starsi myśliwi, Rysio Napora i dwa pieski dzikarze. Był przy-mrozek, ale w październiku w Bieszczadach to normalne zjawisko. Braliśmy długi stok góry mieszanego lasu z głębokimi jarami i potokami, a w dolnej połaci z młodnikiem jodłowym, gdzie miały być dziki. Stoimy na leśnym dukcie wzdłuż potoku, gdzie pędzona zwierzyna według Strouhala powinna wyjść na stanowiska myśliwych. Ze swojego stanowiska widzę w rzadkiej drągowinie mojego idola i kłęby dymu z jego fajki: stoi i czeka nieruchomo na zwierza. Po dłuższym czasie, może godzinie, dochodzi mnie szum idącej po suchych, zmrożonych liściach zwierzyny, która kieruje się bardziej na stanowisko Strouhala. Widzę, jak truchtem prosto na niego kierują się dwa dziki: jeden duży, drugi mniejszy. Gwido patrzy na nie spokojnie i nie zamierza podnieść broni do oka. Dziki mijają go blisko, a on nawet nie odprowadza ich wzrokiem.
- Cholera - pomyślałem - nie mogły to wyjść na mnie? Na lewo w dół od mojego stanowiska padły trzy strzały. Jak się później okazało, strzelono odyńca, wycinka i lisa. Po zakończonym miocie pytam Strouhala, dlaczego nie strzelał.
- A ty byś strzelał, młody człowieku? Przecież to była locha z warchlakiem! Lochy nie strzelę, bo osierocę warchlaka, a warchlaka też nie, bo zostało jej tylko jedno dziecko, resztę potomstwa na pewno zabiły wilki.
Zrobiło mi się trochę nieswojo, bo Gwido miał całkowitą rację. Zapamiętałem to jego etyczne zachowanie na całe życie.
Drugi miot był bardziej obfity, nie tylko ze względu na liczbę strzelonej zwierzyny, ale i na fakt, że każdy myśliwy coś widział. Zwierzyna wychodziła na stanowiska myśliwych "na raty", czyli w pewnych odstępach czasowych. Piękne polowanie, wspaniała sceneria, bogaty pokot, ale to nic wobec tego, co nastąpiło przy ognisku. Gwido profesjonalnie odegrał wszystkie sygnały myśliwskie na cześć poszczególnych gatunków strzelonej zwierzyny. Jakiś stary myśliwy pochodzący z Huculszczyzny wyciągnął z furmanki instrument podobny do składanej trąbity i oczarował zebranych swoją grą. Inny zagrał na okarynie piękną pieśń "Polesia czar". Należy stwierdzić, że Gwido był wspaniałym gawędziarzem. Można go było słuchać godzinami; taki myśliwy to prawdziwy skarb w towarzystwie. Wpływa na integrację, więź, szacunek i wzajemne poszanowanie. Nie lubił chwalić się sukcesami myśliwskimi, wspominał jedynie to, co wydarzyło się naprawdę i było szczególnie ciekawe. Nie należał do tych myśliwych, którzy co usta otworzą, to już fantazjują. On w swoich wspomnieniach opierał się na faktach. Oczywiście podlewał to trochę "sosem" fantazji, ale słuchający go myśliwi gubili się, nie wiedząc gdzie są granice tych drobnych fantazji czy przenośni, a gdzie jest prawda. Kiedy Gwido zaczynał opowiadać, wszyscy zamieniali się w jedno wielkie ucho i słuchali, słuchali...
- Łatwo jest snuć opowieści z przepysznych polowań - zaczął Gwido - ale są zdarzenia, o których chciałoby się zapomnieć i nie wyciągać ich na światło dzienne. Opowiem wam przypadek z rykowiska sprzed kilku lat. Deptałem za rzadko odzywającym się bykiem. Obrał on sobie miejsce na rykowisko w gęstych młodnikach. Zawsze pod wieczór kierował się z jedną łanią w stronę łąk, pozostałych po wysiedlonych stąd Łemkach i porośniętych wysoką trawą. Tam przenosiło się rykowisko na noc. Udało mi się jeszcze w lesie oddać strzał, gdy już prawie zapadał zmrok. Odczekaliśmy z kolegą tradycyjne piętnaście minut a może dłużej, bo wypaliłem dwie faje, jedna po drugiej. Na miejscu strzału byka nie było. Trudno było zauważyć farbę ze względu na zapadające ciemności. Wysłałem kolegę po latarkę, która została w samochodzie oddalonym od nas ponad dwa kilometry. Jest farba, ale dość mała. W dodatku światło było słabe, kończyła się bateria. Szliśmy po farbie, byk kierował się w stronę pól. Idąc po wysokiej trawie i świecąc pod nogi, ku wielkiemu naszemu przerażeniu i zaskoczeniu natknęliśmy się na martwego konia.
Konsternacja była nieprzeciętna; każdy z nas miał różne pomysły, co z tym zrobić. Wreszcie uznaliśmy, że należy "posprzątać" - koń musi stąd zniknąć. Pojechaliśmy w nocy po posiłki, w czwórkę przewieźliśmy tuszę konia i zakopaliśmy ją w ustronnym miejscu. Na drugi dzień postanowiliśmy z kolegą nadstawić ucha, pojechać w tę okolicę, aby dowiedzieć się, komu zabiliśmy konia. Około 300 metrów od miejsca zdarzenia znajdowała się jedyna chata, samotnego osadnika. Spotkaliśmy go na wiejskiej dróżce niedaleko jego gospodarstwa.
- Dobrze, że was spotkałem! - zawołał z daleka.
Zrobiło się nam gorąco i zarazem głupio.
- Masz babo placek - mruknął kolega po cichu - chłop już wszystko wie. Musiał nas w nocy ktoś widzieć.
- Trudno, trzeba zapłacić za konia, ale osadnik musi milczeć bo wstyd, że tacy starzy myśliwi zabili konia i to siwego.
Przywitaliśmy się i pytamy, ile to będzie kosztowało.
Nie wiem, o co chodzi - mówi rolnik - myślałem, że to weterynarz przyjechał, bo wczoraj zdechł mój koń pod lasem 
i należy mi się chyba odszkodowanie. Ale stał się jakiś cud, bo rano patrzę, a tu konia nie ma, ulotnił się. Nie wiem, co to będzie, co ja pokażę weterynarzowi? Ale dobrze, że widzę myśliwych, bo i do was mam sprawę. Tam na łące, niedaleko miejsca, gdzie koń zdechł, leży w trawie zastrzelony przez kogoś jeleń. Ma otwór na żebrach po kuli i zakrwawiony cały bok. Miałem mu odciąć piękne poroże, ale się bałem.
Do domu wracaliśmy z wieńcem jelenia w milczeniu. Weterynarza spotkaliśmy na drodze, był to mój serdeczny przyjaciel. Wziąłem go pod rękę, odszedłem na bok poza zasięg słyszalności kolegi i zwróciłem się do niego - kontynuował Gwido - jedziesz do tego rolnika, któremu wczoraj zdechł koń, potraktuj go dobrze, bo to porządny człowiek...
- Oczywiście - odpowiedział weterynarz.

z... Gwido Strouhal

Wielki Myśliwy i Leśnik

bottom of page